Jordania – dzień 1

W podróż wyruszyliśmy godzinę po północy w poniedziałek – najpierw samochodem do Krakowa. Mimo niezbyt sprzyjających warunków i gęstej momentami mgły, po 2 godzinach byliśmy na miejscu. Zostawiliśmy auto na parkingu i poszliśmy na lotnisko. Odprawa bezproblemowa, szybkie zakupy w sklepie z alkoholem – w końcu tam, dokąd się wybieramy, dostęp do niego nie jest prosty. Następnie trzy i pół godziny w powietrzu i około południa byliśmy na lotnisku w Ammanie (ściśle rzecz biorąc ok. 30 km od samego miasta). Tam po odprawie paszportowej, okazaniu Jordan Pass i wbiciu wiz wyszliśmy przed terminal na poszukiwanie transportu.

Przed lotniskiem jest biuro (w zasadzie budka), w którym można wziąć taksówkę. Ceny są urzędowe, a taksówką dotrzeć można do 6 do najbardziej popularnych miejsc w Jordanii. My wymyśliliśmy, że w drodze do Petry chcemy zaliczyć jeszcze Morze Martwe. Po negocjacjach jeden z kierowców zgodził się nas tam zawieźć. Sądząc po cenie, jaką wynegocjowaliśmy, dostaliśmy takiego, który nie mówił słowa po angielsku. 

Wyruszyliśmy w drogę i po jakimś czasie dotarliśmy nad wspomniane morze. Tam niestety nie ma ogólnodostępnych plaż, więc pan taksówkarz zawiózł nas w miejsce, gdzie za jedyne 20 JOD (1 JOD = 5 zł) można było spędzić dowolną ilość czasu mocząc nogi w słonej wodzie Morza Martwego, korzystać z basenu, pryszniców oraz baru. Dla nas za drogo, bo chcieliśmy tam spędzić zaledwie godzinę, dlatego pojechaliśmy dalej i zatrzymaliśmy się w miejscu standardem mocno odbiegającym od tego wcześniejszego. W skleconej z dykty budzie rezydował Arab z synem, był też wielbłąd i koń. Za to można było dostać się do wody i zażyć kąpieli. Żadnej plaży nie ma, za to jest jedno wielkie rumowisko kamieni i mnóstwo śmieci. Kąpiel w morzu polega na tym, że kładziesz się na wodzie i nic nie musisz robić – woda sama cię utrzymuje (to w zasadzie solanka). Trzeba tylko uważać, żeby nie nalać sobie jej do oka, bo to bolesne doświadczenie. Po kąpieli pan Arab zaoferował nam prysznic w postaci wody lejącej się gumową rurą ze zbiornika stojącego wyżej, zaparzył też herbatę i przygotował sziszę. Ponieważ to morze jest słone, również ceny są tam dość słone. Ale warto było zaliczyć tę atrakcję.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Okazało się, że pomysł przejazdu tamtędy był dobry, ponieważ trasa biegnąca wzdłuż Morza Martwego zwana drogą królewską jest przepiękna: po prawej woda, a za nią Izrael, po lewej skały w przeróżnych kształtach, kolorach i wysokości, poprzecinane kanionami. Postanowiliśmy zatrzymać się w jednym miejscu, by móc podziwiać widoki i zrobić trochę zdjęć. Po drodze mijaliśmy liczne posterunki wojskowe, bo trzeba pamiętać, że za wodą jest już Izrael, a Arabowie i Żydzi niespecjalnie się lubią. Wieczorem dotarliśmy do miejscowości Wadi Musa, gdzie znajduje się wejście do Petry – celu naszej podróży. Kierowca domagał się dodatkowej opłaty twierdząc, że będzie musiał tu nocować, bo do domu daleko. Po krótkiej kłótni zgodziliśmy się na dopłatę, pożegnaliśmy taksówkarza i zameldowaliśmy się w całkiem przyjemnym hotelu Silk Road

Wieczorem poszliśmy jeszcze zobaczyć położone blisko hotelu wejście do Petry i ruszyliśmy na poszukiwanie kolacji. Dość szybko znaleźliśmy lokal, który zarekomendowali nam  opuszczający go Polacy – Reem Beladi Restaurant. I rzeczywiście było warto – pyszne potrawy kuchni arabskiej, uzupełnione miętową herbatą, w rozsądnej cenie. Gospodarz-kelner Muhammad bardzo nam nadskakiwał i w którymś momencie poprosił o dodanie pozytywnej opinii na TripAdvisor, co ze względu na obecność WiFi uczyniliśmy bezzwłocznie. W podzięce otrzymaliśmy dodatkową herbatę i słodycze, po czym poszliśmy spać.